Każdą wizytę u rodziców staram się wykorzystać pod względem plenerowym. Tak było i tym razem. Niestety nie wzięłam pod uwagę jednej rzeczy, że uweźmie się na mnie kot. Nie zrozumcie mnie źle - koty uwielbiam czcią właściwą Egipcjanom - jednak przy poprzedniej wizycie ten kocurek uciekał na mój widok prychając. Tym razem było na odwrót - gdy tylko przykucałam, przyklękałam itp. żeby zrobić fotkę - kot ładował mi się centralnie w obiektyw domagając się pieszczot. Przywykłam do tego, że na komendę "spokój" mój pies staje na baczność i za Chiny nie potrafiłam pozbyć się zainteresowania ze strony kota.
Swoją drogą musiało to wyglądać komicznie - 26-letnia baba uciekająca z wrzaskiem przed małym kocurkiem z aparatem w ręce. Kot chyba myślał, że to zabawa, bo ścigał mnie po całym podwórku.
W zeszły weekend Lizzie zdecydowała się na podjęcie niezwykle trudnej, wręcz morderczej wyprawy. Zapakowała Okruszka na wózeczek, wsiadła na rower i przywitała się z przygodą, jak z dobrą przyjaciółką.
Z początku nie było najgorzej, ale autostrady szybko zabrakło...
Na polnej drodze nie było już tak lekko - koła grzęzły w piasku...
Bywało też niebezpiecznie, zwłaszcza kiedy po jednej stronie ma się przepaść, a pod drugiej dzikie zwierzęta.
Nie brakowało też chwil zwątpienia - zwłaszcza przy końcu podróży, kiedy już nie staje sił. Na szczęście chwila odpoczynku pozwala odzyskać wiarę we własne siły.
Gdy tylko cel podróży zajaśnieje na widnokręgu ciężko odwrócić od niego wzrok.
A celem wyprawy była Rosa Multiflora - królowa kwiatów.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i można wracać do domu:)
Swoją drogą - widziałam ostatnio w L'eclercu rowerkową Evi z serii z myszką Miki. Rowerek był czerwony z koszykiem na piłeczkę! Aż żałuję, że go nie wzięłam, ale niestety nie miałam gotówki, a była po jedyne 19.99.